poniedziałek, 22 października 2012

ĆMIELÓWKI czyli Fabryka Porcelany AS Ćmielów

Bla, bla, bla. Lata 60te, lata 50te, och i ach. Moda modą, ale ten okres to przecież nie tylko ubrania... A że akurat studia postanowiły uraczyć mnie rzemiosłem artystycznym, co wiąże się z rozlicznymi referatami, postanowiłam publikować tutaj te bardziej interesujące. I tak oto chciałam przedstawić Szanownej Publiczności ĆMIELÓWKI. Nie, nie jest to oficjalna nazwa, jedynie wytwór mojego mózgu, który uznał, że jest ona najbardziej odpowiednia dla figurek produkowanych w Fabryce Porcelany AS Ćmielów.

A teraz krótka notka historyczna.

Na wstępie pragnę zauważyć, że mamy dwie fabryki porcelany w Ćmielowie. Pierwsza - Zakłady Porcelany Ćmielów - produkująca porcelanowe lanszafty o wysokiej jakości i szczycąca się prawie dwustuletnią działalnością. I druga - wspomniana Fabryka Porcelany Ćmielów (obecna nazwa), kultywująca tradycje ćmielowskiej Fabryki "Świt" założonej w 1936 roku. Po II wojnie światowej, wraz z nastaniem jedynego słusznego systemu, obie fabryki zostały połączone w jedno przedsiębiorstwo. Z porcelaną ćmielowską najbardziej kojarzą mi się figurki z lat 50tych i 60tych, produkowane w dawnej fabryce "Świt", to one przyniosły zakładom ćmielowskim największą sławę, a kultywująca dawne tradycje Fabryka Porcelany AS Ćmielów produkuje je do dziś z oryginalnych form. 

Powstawały one w tzw. "złotym okresie" Ćmielowa - 1956-1965 i były efektem współpracy z artystami z Instytutu Wzornictwa Przemysłowego (Henryk Jędrasiak, Mieczysław Naruszewicz, Hanna Orthwein, Lubomir Tomaszewski). Ich prace są znakomitym przykładem poziomu polskiego design'u tamtego okresu. Zostały docenione również za granicą, do dziś prezentowane są przez galerie w Nowym Jorku, Chicago, Paryżu, Berlinie czy Moskwie. Charakteryzują się zwięzłą, kubistyczną, zredukowaną formą. Sposób komponowania bryły powoduje, że mamy wrażenie ciągłego ruchu przedstawionych postaci. Kolorystyka prac jest zazwyczaj czarno-biała, czasem pojawiają się mocne akcenty kolorystyczne. Przede wszystkim są to przedstawienia jednofiguralne.


                         Indyk, Mieczysław Naruszewicz, 1957                                         Łabędź, rok i autor - brak
 

 Wielbłąd, Lubomir Tomaszewski, 1957

                     Pekińczyk, Lubomir Tomaszewski, 1965                               Sznaucer, Mieczysław Naruszewicz, 1961
  

Sroka, Mieczysław Naruszewicz, 1957

                      Gołębie, Lubomir Tomaszewski, 1959                                         Kotek, L. Borenowska, 1953
  

 Myszka,  Hanna Othwein, 1960

                   Mazowsze, Mieczysław Naruszewicz, 1957                               Krówka, Lubomir Tomaszewski, 1959
  

Dziewczyna siedząca, Hanna Jędrasiak, 1958

               Meksykanka, Lubomir Tomaszewski, 1958                          Śpiewaczka, Lubomir Tomaszewski, 1959
  

Afroamerykanka, Hanna Jędrasiak, 1958
   


Ćmielówki możemy kupić zarówno na rynku antykwarycznym (również na allegro) - często są to oryginalne figurki z lat 50tych i 60tych - a także na oficjalnej stronie Fabryki Porcelany AS Ćmielów. Jedynym minusem jest cena - koszt jednego wyrobu waha się od 250zł do nawet 600 zł.

Jak już będę piękna i bogata zakupię ŻUBRA projektu Mieczysława Naruszewicza z 1957 roku. Jest on zdecydowanie moim faworytem! :)





Zdjęcia oraz historia* Fabryki Porcelany AS Ćmielów - oficjalna strona zakładu: Fabryka Porcelany AS Ćmielów
 *Tekst zmodyfikowany przeze mnie, opis formalny figurek mojego autorstwa.

czwartek, 18 października 2012

londyński zawrót głowy.

Cóż. Temat konkursu uważam za zamknięty, jedyne co mogę zrobić to określić go jako rozbrojony niewypał :) Zdecydowanie - albo zasady były mało porywające albo era decoupage'u rzeczywiście przemija i czas zająć się inną biżuterią! :)

Ale. Uznałam że wypada w końcu coś napisać. II rok na IHS okazuje się totalną masakrą, połyka w całości wolny czas i niebotycznie zaprząta głowę... A więc ostatnią rzeczą o jakiej myślę jest robienie zdjęć i pisanie postów :D Dlatego dzisiaj przedstawię Wam wrześniowe zakończenie podróży wakacyjnych - Londyn...

...czyli miasto, które mnie oczarowało. Jestem pod wielkim wrażeniem architektury, klimatu, miszmaszu kulturowego, ogromnej tolerancji, Camden Town, wielu uśmiechów, darmowych wejść do muzeów oraz gigantycznych cen komunikacji miejskiej :) I to wszystko dzięki Julce i Gary'emu - mojej ciotecznej siostrze i jej narzeczonemu. Gdyby nie oni prawdopodobnie w najbliższych latach nie wybrałabym się do Londynu, sądząc że stolica Anglii jest ostatnim miejscem jakie chcę zobaczyć. I... och! Przyznaję - bardzo się myliłam :) A towarzyszyła mi Panna Czarnota, bez której prawdopodobnie zgubiłabym się na pierwszym skrzyżowaniu albo zginęła pod kołami autobusu :)





 












 




W części modowo-odzieżowej chciałam Wam zaprezentować sukienkę, uszytą przez Maszę (a jakże!) z burdowego wykroju wykrój na suknię ślubną. Sukienka miała trafić do innej Oli, jednak okazała się za duża. Po małej przeróbce - dodaniu gumki na samym dole, co spowodowało że mogę ją podwinąć i nosić jako bombkę - trafiła do mojej szafy. A że moja szafa, podobnie jak ja, lubi żółte bombki, to obie jesteśmy szczęśliwe :D


 





Sukienka: Maszowa produkcja
(
Burda nr 4/2009, wykrój 125 - suknia ślubna)
Buty: Centro
Pasek: h&m
We włosach wypełniacz, a na nogach nylony
trzymane przez pas Grety (o którym pisałam tu!)




Zdjęcia moje: Panna Czarnota. Zdjęcia Londynu: Panna Czarnota i Cygarniczka.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

wakacyjny szał rowerowy czyli...

...Świętokrzyskie na dwuśladzie:)

Wraz z Panem Pieczątką po raz kolejny postanowiliśmy pobawić się w małych kolaży i z załadowanymi sakwami, śpiworem i namiotem wyruszyć na podbój nieznanych nam dotąd zakątków Polski. Wybór padł na Świętokrzyskie. A właściwie to ja zaparłam się rękoma i nogami, że muszę zobaczyć ruiny zamku Krzyżtopór w Ujeździe:)


Dzień I
Wyruszamy z Kielc. W związku z moim geograficznym upośledzeniem trasa zostaje wyznaczona przez Pana Pieczątkę. Wesoło jedziemy niebieskim PIESZYM szlakiem turystycznym. Przeprawa przez rzeczkę, piaszczyste wywrotki. Wyprawa rowerowa zmieniła się w wycieczkę z rowerami, które raz na jakiś czas trzeba wtaszczyć pod strome górzysko. Nocujemy w Borkowie, na ogródku Bardzo Dziwnego Pana, który uparcie twierdzi, że ma pole namiotowe i wyzywa mnie od królowych...










Dzień II
Kierunek - Ujazd. Podgórki i zgórki, podgórki i zgórki. I tak wciąż i nieustannie - w końcu tereny górzyste. A 15kg na ogonie, brak kondycji i dziesiątki papierosów wypalonych po drodze bynajmniej nie ułatwiają tego typu podróży:) Ale piękne widoki rekompensują wszelkie trudy - większość miejscowości które mijamy przypomina pocztówkowe mieściny. Śniadanie w lesie przy odkrytym podpiwniczeniu nieistniejącego domu. A w tym samym lesie geograficzny radar Pana Pieczątki staje się ofiarą bliżej nieokreślonych zakłóceń. Efekt? Dwie godziny jeżdżenia w te i nazad, urażona męska duma i jęcząca Aleksandra.
Godzina 20:30 - dojeżdżamy do Krzyżtoporu. Okazuje się, że obecność pola namiotowego w obrębie zamku jest jedynie wytworem mojej wyobraźni. Spanie "na dziko" nie wchodzi w grę, dookoła mnóstwo rozpijaczonej młodzieży żądnej mordu i rozboju. Pod sklepem spotykamy Całkiem Nietrzeźwego Pana, który postanawia ulokować nas w ogródku swojego ojca. Senior Rodu początkowo jest mocno niezadowolony, jednak pozwala rozbić namiot. Do późnej nocy siedzimy z gromadą nieznanych nam ludzi śmiejąc się i śpiewając. Pan Pieczątka uroczo spity bimbrem. Oglądamy gwiazdy leżąc na drewnianym wozie.






 


 



Dzień III
Do południa siedzimy pod sklepem umierając. Upał niemiłosierny. Zakup najgorszej pseudonaukowej książki wszech czasów. Później zwiedzanie Krzyżtoporu. Zamek jak zamek, ino popsuty:) Robi wrażenie, daje szerokie pole do popisu rozbujanej wyobraźni. Powoli zaczynamy kierować się w stronę Sandomierza. W Klimontowie kościół św. Józefa zostaje zaatakowany przez aleksandrową żądzę inwentaryzacyjnych zdjęć. Nocujemy na dziko, nad zalewem w miejscowości której nazwy nie było nam dane zapamiętać. 












Dzień IV
Podróży do Sandomierza ciąg dalszy. Skwarzysko szaleje. W Ossolinie mijamy pozostałości bramy dawnej rezydencji Ossolińskich. Wjeżdżamy w tereny sadowe. Wszędzie jabłka - na drzewach, na tirach, na ulicach. Po drodze mirabelkowy przystanek. Z godziny na godzinę zanika próg wytrzymałości Panny A., zaczyna się mała wścieklizna. W końcu docieramy do Sandomierza. Rozbijamy się na uroczym polu namiotowym prowadzonym przez przemiłego niepraktykującego przewodnika. Turystyka sandomierska zostaje rozpoczęta. Dzika burza, fotograficzne zapędy Pana Pieczątki przyprawiają mnie o zawał serca.


  


 
Dzień V
Pierwszy dzień bez rowerów. Stoją sobie radośnie przypięte do drzewa, a my CHODZIMY po mieście ojca Mateusza:D Połowy rzeczy nie udaje się zobaczyć z powodu całkowitego rozpirzu organizacyjnego. Widok Domu Długosza przywołuje sentymentalne wspomnienia czerwcowej batalii z gotycką architekturą średniowiecza. W pobenedyktyńskim kościele św. Michała niezwykle ciekawy okaz ambony. Katedra oglądana przez kraty, nielegalnie, przy akompaniamencie ćwiczącego Pana Organisty. Geograficzna dusza Pana Pieczątki zapędza nas w czeluści Wąwozu Królowej Jadwigi. Późną nocą odwiedziny Kota, który ze smakiem pochłania resztki konserw i do białego rana atakuje namiot w nadziei, że przygarniemy go pod ciepły śpiwór.



 




Dzień VI
Czas wracać. Kot żegna nas smętnie. Cudem udaje się znaleźć połączenie kolejowe Sandomierz-Warszawa. Na schodach Dworca Zachodniego rower postanawia zaatakować Pannę A. przechylając się na jedną ze stron, jednak czujny Pan Pieczątka ratuje sytuację. Powrót do domu przez Wolę, obrzydliwy wiatr, który nie pozwala jechać, jęki i smęcenia. A potem pranie. Mnóstwo prania.